
Nie w humorze
Uwielbiam felietony. Uwielbiam je czytać i bardzo lubię je pisać, nieodmiennie mając nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto będzie uwielbiał je czytać. Kiedy wpadła mi w oko świeżo wydana w Polsce książka z felietonami Fran Lebowitz pomyślałam, że muszę ją mieć. Przeczytać. Nacieszyć się ostrym językiem, sarkazmem i ironią światowej sławy.
Zawlokłam Fran Lebowitz, całą Nie w humorze, w nasze polskie góry. Z wielkiego miasta prosto do kurortu, w którym na stałe mieszka niewiele ponad 500 osób. Marudziła, że za mało nowojorsko, parskała, że brak tętniących życiem arterii i kawy nie będzie gdzie wypić… A jednak. Siedząc w uroczej Cafe Marianna czułam się prawie jak w Nowym Jorku – a przynajmniej tak mi się wydawało, bo po pierwsze nigdy w Wielkim Jabłku nie byłam, więc może mi się wydawać co chce; po drugie kawa była przepyszna, ciasto też. Po trzecie mój codzienny, maleńki i uroczy stolik stał na samym rogu uliczki, więc wesoło pośmierdywało spalinami. Czyli jednak jak się chce zbudować nastrój, to można!
Przybyłam /w góry/, zobaczyłam /góry, ale bardziej kawiarnię/, przeczytałam. Zapytacie pewnie jakie wrażenia? No cóż, felietony napisane świetnie, z poczuciem humoru, który uwielbiam. Jeśli naprawdę jest coś takiego jak bratnia dusza, to chyba znalazłam swoją. Może nie bratnią-bliźniaczą, ale na pewno to dość bliska rodzina. Fran Lebowitz wyraża swoje zdanie na każdy właściwie temat – począwszy od obyczajów, światopoglądu, dzieci, warunków życia w Nowym Jorku, po literaturę, sztukę, naukę i całą resztę bardziej i mniej ważnych rzeczy. Można się z nią zgadzać lub nie. Można ją kochać lub nienawidzić. Na pewno Fran nie jest zupą pomidorową i nie każdemu będzie smakować. Ja jestem smakiem ukontentowana, ale…
Jak wiadomo powszechnie wszystko co przed „ale”, jest funta kłaków warte. W tym wypadku jednakże jest inaczej, bo wszystko co napisałam powyżej to najprawdziwsza prawda. Moje „ale” dotyczy samego pomysłu wydania książki. Z jednej strony świetnie, że felietony tak barwnej postaci, do tej pory w Polsce nie publikowane, ujrzały w końcu światło dzienne. Z drugiej strony myślę sobie, że gdyby nie serial Netflixa, którego logo dzielnie zdobi okładkę, to pewnie książka nie zostałaby wydana. A same felietony? Po pierwsze są głównie z lat siedemdziesiątych. Nie do końca będzie to wadą, jeśli potraktujemy rzecz jako możliwość zerknięcia wstecz i spojrzenia na Nowy Jork z tamtych lat. Po drugie idea czytania felietonów zebranych w jedną książkę wydaje mi się zupełnie nietrafiona. Dużo chętniej czytałabym sobie takie teksty co tydzień lub co miesiąc, w gazecie. No, ale wtedy musiałabym być w latach siedemdziesiątych, w Nowym Jorku, z karaluchami na ścianie i „Interview” Andy’ego Warhola w ręce. A gdy się nie ma, co się lubi…
Zatem – czy warto? Warto książkę przeczytać, głównie po to by odrobinę poznać Fran Lebowitz. Więcej powodów nie znajduję.
Fran Lebowitz
Amerykańska felietonistka, publicystka, pisarka. Niezwykła osobowość i inteligencja pozwoliły jej, mimo braku kierunkowego wykształcenia, stać się jedną z dziennikarskich ikon Nowego Jorku. Nie poważa Internetu, nie używa komputera ani telefonu, ale kocha czytać książki, których ma dosłownie tysiące. Zanim stała się znaną na cały świat personą, dobrą znajomą Martina Scorsese i najlepiej ubraną kobietą 2007 roku wg Vanity Fair, podobno była kierowcą nowojorskiej taksówki i sprzedawcą pasków. Przybyła do Nowego Jorku w latach siedemdziesiątych i mieszka tam do dziś, głównie dlatego, że nie jest to łatwe 🙂

