
Empuzjon
czyli znaleźć coś dla siebie
O Empuzjonie Olgi Tokarczuk powiedziano i napisano już bardzo wiele. Zdania swoje wyrazili krytycy literaccy, literaturoznawcy i ludzie, zajmujący się słowem pisanym na co dzień i na poważnie. Wielokrotnie rozłożono na czynniki pierwsze ową lekturę, zachwycając się – lub nie /to znacznie rzadziej, przyznaję/ – jej intertekstualnością i sposobem pokazania świata, który tu nie jest ani wygodny, ani oczywisty. A co może znaleźć w pierwszej po otrzymaniu przez autorkę Nagrody Nobla powieści, zwyczajny czytelnik/czytelniczka?
Empuzjon – horror przyrodoleczniczy
Zacznijmy od tego, o czym jest Empuzjon. Otóż jest to historia pewnego studenta ze Lwowa /niejaki Wojnicz, Mieczysław Wojnicz/, który przyjeżdża do sanatorium dla panów w Görbersdorf /dzisiejsze Sokołowsko na Dolnym Śląsku/, aby się wyleczyć. Jest rok 1913. Panowie bredzą, powielając mizoginistyczne bzdury na temat kobiet. Wojnicz słucha, usiłuje się jakoś dostosować, ale niekoniecznie potrafi i chyba niekoniecznie chce. Kobiet prawie nie widać, są pochowane po domach, lasach, a nawet pod ziemią… Wśród krytyków spory trwają – czy dobrze, że autorka usunęła kobiety z pierwszej lini i nie zaproponowała otwartej wojny płci, czy wręcz przeciwnie? Czy w ogóle jakaś wojnę płci miała na myśli, czy raczej chodziło jej o zaakcentowanie faktu, że świat nie jest czarno-biały? Moim zdaniem raczej o to drugie, chociaż zakończenie książki bardzo mnie rozczarowało. Nie wiem, czy jest sens bawić się w tajemnice i unikać spojlerów, skoro sieć pełna jest artykułów na temat, ale powstrzymam się jednak. Aha, i jeśli ktoś spodziewa się horroru w sensie dosłownym, to nie, raczej nie jest to horror.

Z mchu i paproci…
To, co mnie w książce zachwyciło, urzekło i rozłożyło na łopatki to sposób, w jaki Olga Tokarczuk pisze o otaczającym nas świecie. Pisarka bierze proste słowa, takie, do jakich wszyscy mamy dostęp i tka z nich koronkową, misterną opowieść; żywą, pachnącą, dającą się odczuć niemal wszystkimi zmysłami. Dla mnie to doznanie wstrząsające – i wcale nie boję się tego mocnego określenia. Tak, jestem dogłębnie wstrząśnięta faktem, że można pisać tak, by osoba czytająca czuła zapach pistacjowych makaroników i mokrego mchu, chłód mgły i ciepło gospody, wypełnionej dźwiękami obżarstwa i zabawy, a nawet smak Schwärmerei, cudownej nalewki z grzybków-halucypków… Po takiej lekturze mam ochotę wypełznąć do mojego ogrodu, wsadzić ręce w świeżą ziemię i grzebać w niej w poszukiwaniu wędrujących tulipanowych cebul. Szkoda, że jest styczeń.
Empuzjon podobał mi się bardzo, ale też bardzo mnie zasmucił. Zawsze, kiedy w literaturze czy filmie natykam się na tak cudownie pokazaną naturę, myślę jak niewiele czasu nam zostało, by się nią cieszyć. Ogarnia mnie bezbrzeżny smutek na myśl o zmianach klimatu, wycinanych w pień lasach, zatruwanych rzekach i skażonym powietrzu. Przez nas, ludzi. Bardzo jestem ciekawa, czy za kilkadziesiąt czy kilkaset lat będzie jeszcze cokolwiek żywego i zielonego do powąchania. Oby.