Felietony

Czarodziejska góra

Czarodziejska góra, czyli rozważania o czasie

czarodziejska góra

Dumna jestem z siebie, że w końcu zapoznałam się z „Czarodziejską górą” Thomasa Manna. W końcu, po latach uników, odkładania na później i zaklinania rzeczywistości. Dlaczego piszę, że zapoznałam się? Ponieważ jej nie przeczytałam, a przesłuchałam nagranie – stareńkie, z lat siedemdziesiątych jeszcze, zarejestrowane aksamitnym głosem Ksawerego Jasieńskiego na trzeszczącej romantycznie taśmie. Zdecydowałam się na taki krok, jako że ostatnimi czasy w ciagu dnia pędzę jak opętana, a wieczorami zasypiam w ułamku sekundy. Przeobrażam się z sowy w skowronka. Albo raczej kurę, sądząc po wieczornych zwyczajach. Niezbyt pięknie, no ale do rzeczy…

Odsłuchanie „Czarodziejskiej góry” było przeżyciem jedynym w swoim rodzaju. Nie dlatego, że książka nie należy łatwych i lekkich; powodem były raczej okoliczności towarzyszące. Słucham audiobooków, przekopując ogród, balansując na drabinie w poszukiwaniu sensu prania firan lub oddając się innym, nie mniej wyczerpującym zajęciom, na które zwykle absolutnie nie mam ochoty. Tym razem padło ćwiczenia fizyczne. Jak do tego doszło, nie wiem, ale postanowiłam zrobić formę – tak jakby – i sumiennie ćwiczyć z Ewą Chodakowską. Jakież to było surrealistyczne! Z jednej strony Chodakowska tnie me ciało swoim „Skalpelem”, z drugiej Settembrini z Naphtą chłoszczą filozoficznymi biczami mój biedny mózg. Cud, że przeżyłam. Ale do rzeczy, do rzeczy…

Przepuszczanie czasu

O czym jest „Czarodziejska góra” wie każdy, zatem nie będę się nad tym rozwodzić. Wiadomo: niejaki Hans Castorp, inżynier in spe, odwiedza swojego kuzyna Joachima w sanatorium w Davos; ma pobyć z nim trzy tygodnie, zostaje na siedem lat. Co można robić, na miłość boską, siedem lat w sanatorium?! Otóż można werandować, mierzyć temperaturę, uczestniczyć we wspólnych posiłkach, obserwować ludzi, wysłuchiwać zażartych dysput wolnomularza z jezuitą i przepuszczać czas przez palce. Nie podejmę się oceny wątku pojedynków filozoficznych, bo nie ukrywam, że „Historię filozofii” Tatarkiewicza z czasów studiów wspominam z niejakim bólem… Kiedy więc zobaczyłam nazwisko profesora jako tłumacza, troszeczkę się zaniepokoiłam. Jak się okazało, częściowo słusznie.

Pewnie trzeba by przeczytać – jak zalecał sam autor – „Czarodziejską górę” dwa razy. Zakładam, że wówczas można ją odczytywać na nowo, odkrywać znaczenia, kroczyć ścieżkami wcześniej niezauważonymi. Na razie nie zamierzam tego robić, ale nie mówię, że kiedyś nie wrócę do tamtego Davos. Na razie czuję się trochę jak dziecko, które rozradowane ogląda „Pingwiny z Madagaskaru”, ale też niepewnie zerka na rodziców, którzy śmieją się z czegoś zupełnie innego, nie wiadomo do końca z czego. Czuje, że coś mu umyka, coś, czegoś do końca pojąć nie potrafi. Ale do rzeczy, nie czas znęcać się nad własnymi ułomnościami.

Moi rodzice w latach sześćdziesiątych, gdzieś w górach.

O czym marzą działacze

Napiszę o tym, co mnie w „Czarodziejskiej górze” zachwyciło. Tym czymś jest stosunek do czasu. Niedawno, z okazji swoich urodzin, napisałam, że żałuję, iż czas mniej przypomina gumę, a bardziej zatęchnięty bistor, sztywny i nierozciągliwy. To zdumiewające, jak szybko dziś wszystko się kręci, jak bardzo pędzimy, nie zatrzymując się nawet na chwilę. Cudownie byłoby wyhamować i zwolnić jak ów pan Castorp. Owinąć się workiem futrzanym, poczuć zimną mgłę na policzkach, wsłuchać się w ciszę zmierzchu i ograniczyć doznania do kilku najbardziej podstawowych. Umieć odpocząć tak naprawdę. Cieszyć się bezruchem, bez poczucia starty czasu, lub – co gorsza – winy. Poczuć się luksusowo, obserwując upływ czasu dla jego samego tylko.

Warto choćby z tego powodu przeczytać „Czarodziejską górę”, by poczuć senny klimat zawieszenia w czasie. Podobne w tej materii wrażenia daje lektura „Rajskiego ogrodu” Hemingwaya – tam czas przesypuje się leniwie jak ziarenka piasku, osypujące się z rozgrzanych ciał gdzieś na francuskiej riwierze. Tego mi trzeba. O tym marzę. O długim, kilkutygodniowym urlopie w bezruchu. Jeśli chodzi o krajobraz, to zdecydowanie wybieram jakiś zapomniany przez czas i ludzi nadmorski kurort, gdzieś na południowych wybrzeżach Europy. W Alpy mi się nie śpieszy. W końcu zimna i sanatoriów, w których czas się zatrzymał, mamy u nas pod dostatkiem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *