Czytelnia,  Recenzje książek

Najlepszy przewodnik po Wiedniu

Spacer z książką pod pachą

Obżarta wiedeńskim omletem, posypanym obficie cukrem pudrem i podlanym konfiturą śliwkową, poczułam się jak cesarz. Nie ma się co dziwić, bo podobno sam Franciszek Józef omlet taki spożywał na śniadanie i bardzo go sobie chwalił. Kiedy zatem siedziałam w cieniu żywopłotu, z pełnym żołądkiem i poczuciem spokoju, przerywanym tylko atakami natarczywych os, pomyślałam sobie: warto było odwiedzić Wiedeń. Pewnie, że w ciągu kilku dni nie da się zobaczyć wszystkiego tego, co zobaczyć by się chciało, ponieważ jednak do stolicy Austrii nie mamy specjalnie daleko, postanowiłam nie spieszyć się zbytnio. Nie biegać od muzeum do muzeum, zaliczając jak najwiecej w jak najkrótszym czasie. Pogodzić się z faktem, że nie da się być w pięciu miejscach na raz i nawet jeśli uda mi się zobaczyć wszystkie dzieła Klimta w Wiedniu, to nie obejrzę już nic innego. Postanowiłam zatem pouprawiać leniwe zwiedzanie. Spacerować, zachwycać się sztuką, tyć od apfelstrudli z waniliowym sosem i kiełbasek z ulicznych budek. Być wyluzowaną jak wiedenka. Udało mi się skutecznie, w dużej mierze dzięki Marcie Guzowskiej i jej książce „Wiedeń. Miasto najlepsze do życia”. To najlepszy przewodnik po Wiedniu, jaki kiedykolwiek czytałam.

przewodnik po Wiedniu

Kaiserschmarrn

czyli omlet cesarza Franciszka Józefa.
Przepyszny – w Landtmann’s Jausen Station. Polecam, palce lizać!

Najlepszy przewodnik po Wiedniu – tylko subiektywny!

Jestem naprawdę szczerze zachwycona książką Marty Guzowskiej „Wiedeń. Miasto najlepsze do życia”. Przyczyn jest wiele, ale dla mnie najbardziej istotna jest ta, że autorka z widoczną sympatią napisała o mieście, które naprawdę lubi, w którym mieszka od kilkunastu lat i które uważa za najlepsze do życia. Niby nijak ma się to do zwiedzania, bo przecież czegoś innego od miasta oczekuje turysta, a czego innego jego mieszkaniec – i zwykle te oczekiwania są całkowicie przeciwstawne. Zapewne różni też są turyści, ale ja należę do tych „węszących klimat”, podążających za dźwiękami, zapachami, ulotną chwilą, w której można zamknąć oczy i poudawać, że jest się stąd. Pomarzyć, że może kiedyś właśnie TO miasto będzie moje. Mam trochę jak Vianne Rocher z mojego ukochanego filmu „Czekolada” -od czasu do czasu jakiś nieznośny wiatr wywiewa mnie z domu i szepcze, że gdzieś tam czekają miejsca do zobaczenia, zamieszkania, pokochania. W Wiedniu mogłabym chyba się zakochać naprawdę.

Plac św. Szczepana

Zdjęcie zrobiłam spontanicznie w tym właśnie miejscu - kiedy później przyjrzałam się grafice na okładce, nie mogłam uwierzyć w to, co na niej zobaczyłam. 
Przypadek? Nie sądzę...

O czym autorka nie pisze?

O rzeczach oczywistych, które można sobie wyczytać w standardowych przewodnikach, na stronach internetowych atrakcji turystycznych i setkach blogów na temat. Co zatem mamy na ponad czterystu stronach książki? Smaczki, ciekawostki i polecajki. Opisy miejsc znanych i tych znacznie mniej – tych, które odwiedzają tłumnie turyści i tych, które mieszkańcy omijają szerokim lukiem. Informacje, gdzie najlepiej iść na kawę i kawałek tortu Sachera i dlaczego nie tam, gdzie każdy turysta najpierw kieruje swe kroki. Podpowiedzi, co w Wiedniu można robić gdy pada i dzieci się nudzą. Dorosłym zaś autorka proponuje kawę na cmentarzu, wizytę w Muzeum Pochówków, seans w kinie, spacery w lesie oraz w miejskich kanałach. Brzmi interesująco? Dla mnie bardzo 🙂

Szybko się okazało, że zamiast się zastanawiać, o czym ta książka będzie, muszę podejmować decyzje, jedna za drugą, o czym nie będzie.
Nie będzie na przykład o Mozarcie – poza tym, że umarł. (…)
Niewiele też tu znajdziecie o katedrze św. Stefana, poza kilkoma drobiazgami, jak widok z wieży, oraz faktem, że na zachodniej fasadzie znajdują się, jakby nigdy nic, kapitele w kształcie penisa i sromu”

Marta Guzowska „Wiedeń. Miasto najlepsze do życia”.

Teraz, kiedy wróciłam do domu, zamierzam upiec sobie apfelstrudel, albo chociaż rustykalną tartę z jabłkami. Zrobię sobie kawę z pianą, tłustą i gęstą, i zasiądę do czytania książki Marty Guzowskiej raz jeszcze. Spokojnie, wspominając to, co już widziałam. Żałując, że nie widziałam, tego, czego nie zdążyłam zobaczyć. Planując kolejne wizyty.

A później kupię sobie książkę „Lizbona. Miasto, które przytula” i powspominam wyprawę sprzed paru lat, cierpiąc i marząc o kolejnej. Jeśli ta książka będzie napisana równie dobrze, co „Wiedeń. Miasto najlepsze do życia” to chyba napiszę, po raz pierwszy w życiu, maila z gratulacjami do wydawnictwa.