Noworoczna opowieść wigilijna
– Nie wiem co z tym barszczem, bo w smaku niby dobry… – Pelagia zadumała się nad łyżką napełnioną czerwonym płynem, po którym pływały miniaturowe oczka tłuszczu. Siorbnęła bez przekonania po raz kolejny, zakląskała językiem, po czym zajrzała do szuflady. – Co by tu dodać, co by tu… – przesuwała niecierpliwie torebeczki pełne ziół i przypraw, nie mogąc się na żadną zdecydować. W końcu jej palce dotknęły grubej, sztywnej folii z brązowożółtą naklejką. Przyjrzała się podejrzliwie paczuszce z nieznaną mieszanką i usiłowała przypomnieć sobie, skąd ta wzięła się w kuchennej szafce. Po chwili wzruszyła ramionami i szybkim gestem nabrała szczyptę tajemniczego proszku. Zapachniało suszonymi jagodami, tymiankiem i czymś jeszcze, niby znanym, ale jednocześnie obcym, jakby żywicą, lepką i brudzącą palce.
– Trudno, gorzej chyba nie będzie – westchnęła zrezygnowana i sypnęła przyprawy wprost do garnka. Zamieszała zupę czystą łyżką i zwiększyła moc palnika. Przyglądała się, jak barszcz wiruje, tworząc lej sięgający prawie do dna naczynia. O dziwo, z czasem nie tracił prędkości, a wręcz przeciwnie. Zawartość garnka kręciła się coraz prędzej i prędzej, tak szybko, że nie mogła nadążyć za nią wzrokiem. Chwilę później zapadła w głęboki, hipnotyczny sen, z którego wyrwał ją dopiero wrzask Geralta.
– Kurrrrrwamać! Kurrrrwamać – darła się kakadu, strosząc swój imponujący czub. Pelagia w ostatniej chwili złapała staczający się z kuchenki garnek, ale nie zdołała powstrzymać czerwonej fali, wybijającej z chlupotem wprost na szafki i białą, wyczyszczoną na wysoki połysk podłogę. Rykoszetem oberwało się też Geraltowi, machającemu teraz z wściekłością zabarwionymi na różowo skrzydłami. – Peeela, Peeela, kurrrwamać!
– Ja ci dam Pela, ty głupie ptaszysko! – kobieta machnęła ścierką, którą zamierzała wytrzeć podłogę. – A wy tu co, wynocha mi z kuchni! – krzyknęła w kierunku Pearl i Jama, chłepczących plamy barszczu z marmuropodobnych płytek. Biała kotka popatrzyła na nią z pogardą i odeszła z wysoko podniesionym na znak protestu ogonem. Grubaśny, biszkoptowy jamnik stulił uszy, podwinął ogon i udawał, że wycofuje się do przedpokoju, przebierając niemrawo tylnymi łapkami i wysuwając język w nadziei, że jego pani nie zauważy rozpaczliwych prób wylizania resztek.
– Chciałabym być Tadeuszem, siedzieć w fotelu i mieć wszystko w nosie – mruknęła Pelagia i klęknęła, by wyczyścić podłogę. – Ostatni raz robię Wigilię w domu, następnym razem niech się Mariuszek z żoną postarają. Albo Alicja. O, właśnie! Dokładnie tak im powiem! W końcu po coś się te dzieci ma, czy nie?
Do kolacji zasiedli punktualnie o osiemnastej. Cała rodzina pojawiła się przy stole na czas. Ostatni stawił się sąsiad, pan Waldemar, na co dzień jowialny i lekceważący większość konwenansów, na które patrzył z perspektywy swoich siedemdziesięciu pięciu lat, według niego usprawiedliwiających każdy, nawet najgłupszy żart. Teraz siedział sztywno po lewicy gospodyni i uśmiechał się radośnie do usadzonego vis a vis Tadeusza, małżonka Pelagii. Ten zdawał się drzemać, budzony od czasu do czasu skubnięciami w ucho, które z miłością serwowała mu ogromna, biała papuga. Mariusz, syn Tadeusza, patrzył na kakadu z mieszaniną odrazy i strachu, ale nauczony bolesnym doświadczeniem nawet nie próbował zgonić jej z ramienia ojca. Wzdychał tylko znacząco i ostentacyjnie odsuwał się coraz dalej od znienawidzonego ptaszyska.
– Kochanie, zaraz na mnie wejdziesz – zwróciła mu uwagę żona i delikatnie przerzuciła fałdy nowej, tiulowej spódnicy na drugą stronę krzesła.
– Chciałbym – mruknął i machnął ręką, bo papuzi ogon niebezpiecznie zbliżał się do rękawa jego prawie nowego garnituru.
– Słucham?! – oburzyła się Iwona. – Chyba jednak trochę przesadzasz.
– Chyba nie. Lepiej pilnuj talerza babci, bo jej kot zakosi krokieta.
– Pearl? Nigdy w życiu, prawda kiciusiu? – Iwona zagruchała w kierunku białej kotki i pogłaskała ją po głowie. Kocica zamruczała w odpowiedzi i otarła się o nogi kobiety. Iwona roześmiała się, bo miękka sierść załaskotała ją po łydkach. – Jak taki grzeczny kotek miałby porwać krokieta, no jak? – zwróciła się do starszej pani, siedzącej tuż obok. Babcia Zosia uśmiechnęła się w odpowiedzi, ale przezornie odsunęła talerzyk z dala od brzegu stołu, po czym odwróciła do swojej prawnuczki.
– A ty kochanie, nie chcesz siedzieć koło mamy?
– Nie! – odparła stanowczo rezolutna trzylatka i złapała babcię za pomarszczoną rękę. – Kocham babi.
Twarz staruszki rozjaśnił uśmiech, a do oczu napłynęły łzy. Ścisnęła delikatnie małą Kasię za pulchną rączkę i pogładziła dziewczynkę po włoskach.
– Kasiu, nie wierć się tak kochana, bo spadniesz – powiedziała ciocia Alicja i w ostatniej chwili podtrzymała bratanicę, zjeżdżającą ze zbyt wysokiego krzesła. – No już, siedź spokojnie!
– Kochani! – zabrzmiał nagle donośny głos Pelagii. – Spotykamy się znów przy wigilijnym stole, Bogu dzięki w komplecie! – zamilkła na moment i otarła łzę wzruszenia. – Nie będziemy dzielić się opłatkiem, bo jest pandemia i warto zachować ostrożność…
– Na litość boską, mamo, jesteśmy wszyscy zaszczepieni, to chyba nie ma co przesadzać? – burknęła Alicja.
– Wybacz, ale będziemy się trzymać zasad – Pelagia była nieugięta. – A teraz, przyjmijcie ode mnie życzenia: zdrowia, zdrowia i jeszcze więcej zdrowia! Wszelkiej pomyślności, powodzenia w pracy – tu zerknęła na Mariusza – szczęścia w miłości – spojrzenie w stronę Alicji – i więcej życia! – wykrzyknęła pochylając się nad przysypiającym małżonkiem. Tadeusz drgnął, Geralt zagwizdał przejmująco, a pan Waldemar roześmiał się głośno. Pelagia przełamała opłatek, wsadziła kawałeczek do ust, kiwnęła rodzinie głową i nie czekając na życzenia od nich pobiegła do kuchni. Wkrótce wróciła z pełną wazą parującego jeszcze płynnego symbolu świąt.
– Komu barszczyku? – i nie czekając na odpowiedź zaczęła nalewać do czekających w pogotowiu miseczek. – Proszę bardzo, Tadeuszku, barszczyk dla ciebie – podała naczynie mężowi. – A teraz pan Waldek, proszę sąsiedzie! No, dawajcie te miski i jedzcie, nie ma co czekać bo wystygnie! Wszyscy mają krokiety? Ktoś chce pierożków z grzybami? – usiłowała przekrzyczeć ogólny rozgardiasz, ale rodzina wraz z jedzeniem rozpoczęła zwyczajowe przekomarzania.
Kiedy już wszyscy mieli miseczki z zupą przed nosem, niespodziewanie zapadła cisza. Aromat dolatujący znad barszczyku wciskał się w nozdrza i budził niejasne wspomnienia. Poczuli ciszę nocy pod rozgwieżdżonym niebem, suchy zapach piasku, ostry swąd oślej sierści…
– Co do diabła? – niepewnie wymamrotał Mariusz i rozejrzał się dookoła. Goście siedzieli na swoich miejscach i w zwolnionym tempie unosili łyżki do ust. Na twarzy babci Zosi malował się wyraz uniesienia i szczęścia. Tadeusz był jeszcze spokojniejszy niż zwykle. Pan Waldemar przymknął oczy delektując się smakiem. Iwona zamruczała cicho, a spod stołu zawtórowała jej Pearl. Jam wcisnął się pod nogi Alicji i z zapałem wylizywał podłogę, na którą mała Kasia upuściła nadgryzionego krokieta. Dziewczynka siedziała całkowicie nieruchomo i było to tak niecodzienne, że Mariusz zaczął niepokoić się o zdrowie swojego dziecka. Chciał wstać i podejść do córeczki, ale nagle poczuł ciągnięcie, jakby wszystkie komórki jego ciała chciały jednocześnie powędrować w tę samą stronę. Zupełnie jak na rezonansie, zdążył jeszcze pomyśleć i stracił przytomność.