drzwi
Felietony

O podróżowaniu

Po Polsce i przez świat. Na kołach, na nogach, po lądzie, po wodzie i powietrzem. Jak komu wygodnie i jak kto lubi. I jakie ma możliwości, także finansowe.

Nie o finansach jednak będzie ta historia, a o tęsknocie. O marzeniu, żeby zobaczyć jeszcze niejedno miejsce. Przejść uliczkami, którymi spacerowały miliony stóp wcześniej. Spojrzeć przez bramę, wykutą sprawnymi rękami kowala, oplecioną bluszczem, przesiąkniętą wilgocią. Pójść przez las, wdepnąć w strumyk, wdrapać się na górę i spojrzeć na krajobraz zatopiony we mgle…

Nie dla domatorów będzie ta opowieść, bo żaden miłośnik domowych pieleszy jej nie zrozumie. Nie pojmie, dlaczego wciąż z tyłu głowy pojawia się wiercąca myśl: to gdzie teraz? W której kafejce, zalanej porannym słońcem, kawa smakować będzie najlepiej? Które uliczki nas zauroczą, które mury litościwie rzucą chłodny cień, które schody powiodą na wieżę z najlepszym widokiem na świat?

To właśnie urzeka mnie w podróżowaniu. Bycie gdzieś indziej. Na cudzych śmieciach. Wtopienie się choć na moment w inny kawałek rzeczywistości. Tego także w podróżowaniu nie znoszę – tymczasowości. Powierzchownego przebiegnięcia wzrokiem i stopami przez miejsca i czas, które nigdy nie będą naprawdę moje. Wtedy liczę: ile ulic jest do przejścia. Ile schodów do pokonania. Ile gałązek do złamania niecierpliwymi butami. Ile dni byłoby potrzeba na poznanie tego miejsca tak naprawdę, dokładnie, na wskroś. I czuję żal, że to właściwie niemożliwe.

Kiedy przemierzam nieswoje drogi zastanawiam się, ile nóg deptało je wcześniej. To niesamowite doznanie – uświadomić sobie upływ czasu; setki, tysiące lat trwania miejsc, wciąż zasiedlanych przez kolejne pokolenia. Wpasowuję ślad swojej stopy w zatarty ślad niewolniczego sandała, niegdyś podtrzymujacego drżącą nogę przed wyjściem na arenę Colosseum. Jak wielu ludzi, jak bardzo różnych, rzuciło cień na odkrywane przeze mnie krainy? Myślę o tym za każdym razem, spacerując po wygładzonym do miękkości bruku, połyskującym w słońcu i w kroplach deszczu. I czuję żal, że nie można jak Podróżnik w Czasie wsiąść do wehikułu i skoczyć to tu, to tam…

Nie nazywam się Podróżniczką, to byłoby nadużycie. Nie dla mnie dżungla, parująca ciepłym deszczem, wrzeszcząca fauną, oplatająca niczym za ciasny golf. Nie pociągają mnie arktyczne lody. Odmówię pustyni i ośmiotysięcznym szczytom, choć należałoby z bólem serca przyznać, że to raczej one odmówią mnie. Właściwie nie wiem, kiedy to się stało. Kiedy moje nogi zadecydowały za mnie i prowadzą miejskimi ścieżkami, od czasu do czasu tylko błądząc na manowce, dość mocno zresztą ucywilizowane. A Cooper, May, Verne i nawet poczciwy Szklarski leżą sobie zamknięci i zapomniani, gdzieś na samym dnie świadomości.

Przygoda… Smakuję to słowo, obracam na języku, łapię koniec pierwszej, niknącej we wspomnieniach myśli o Wielkim Świecie. Bardzo banalnie i bardzo prawdziwie miała swój początek w książkach. W książkach i komiksach. I poczuciu, że gdzieś tam, bardzo daleko, są miejsca zupełnie inne niż kawałek gipsowej ściany (objedzonej przeze mnie na spółkę z kanarkiem) i dywanu koło kaloryfera. Z biegiem lat przybywało i książek, i myśli, stłoczonych w głowie niczym w wielkiej bibliotece, prowadzonej przez bibliotekarza nieprzywiązującego specjalnie wagi do spraw tak nieistotnych, jak odkurzanie. Wielki Świat zmalał. Nie tylko dlatego, że łatwo jest podróżować; łatwiej niż kilkadziesiąt lat temu. Świat zmalał kiedy odkryłam, że duża jego część nie interesuje mnie tak bardzo, jak na to zasługuje, a całkiem spora część leży tuż za progiem.

Podążam przez Świat

śladem opowieści,

historii, ludzi, miejsc.

Widzę.

Słyszę.

PISZĘ.