Noworoczna opowieść wigilijna

Noworoczna opowieść wigilijna

Przez niskie okienko, wydrążone niedbale w glinianej ścianie, wylatywały ciskane z dużą siłą rozmaite przedmioty. Towarzyszyły temu wściekłe pomruki, odgłosy rzucanych o ziemię naczyń i miauknięcia wystraszonych kotów. Magowie stali przed domem w ciszy, zastanawiając się kiedy nastąpi apogeum tej awantury. Po kilkunastu minutach na zewnątrz wyszedł Kaspar, cały zakurzony i blady ze złości.
– Który z was, psie syny, ukradł moje magiczne zioła?!
Magowie spojrzeli po sobie zdezorientowani, ale nikt nie zamierzał przyznać się do zarzucanego im czynu. Niektórzy poczuli się dotknięci takimi insynuacjami i ostentacyjnie podwinąwszy szaty, odeszli.
– No?! Tchórze? – Kaspar wziął się pod boki i potoczył po pozostałych wściekłym wzrokiem.
– Przyjacielu… – zaczął spokojnie Baltazar – przyjacielu, ugaś swój gniew, albowiem nie myśmy ci zabrali twą szlachetną miksturę. Może gdzieś schowałeś, a pamięć bywa zawodna…
– Zwłaszcza, gdy się owych mikstur co i rusz próbuje – mruknął pod nosem Melchior, ale szybko zamilkł i schował się za Baltazarem. Nie było to trudne, biorąc pod uwagę obwód brzucha jego przyjaciela.
– Schowałem?! Schowałem?! – zaryczał Kaspar i podwinął rękawy przybrudzonej szaty. – Ja wam zaraz pokażę, że ich nie schowałem!
– Dobrze, już dobrze, wierzymy ci – Baltazar podniósł uspokajająco ręce. – To może zabierz ze sobą coś innego, na pewno znajdziesz coś godnego, wyjątkowego… Może weź mirrę?
– Mirrę! – prychnął Kaspar. – Po co mirrę, jak ty bierzesz kadzidło? Może bursztyn jeszcze wezmę, co? Akurat mi trochę z wyprawy nad Bałtyk zostało, w końcu co za różnica, jaka żywica?
– Ale po co się tak unosić? – Melchior wychylił głowę zza pleców Baltazara. – Wszak mirra jest cenna jak złoto, to tradycyjny dar królów…
– Mówisz tak, bo sam niesiesz złoto – burknął nieco uspokojony Kaspar. Spojrzał na przyjaciół świdrującym wzrokiem, jakby chciał wedrzeć się przez gałki oczne do ich mózgów i tam poszukać odpowiedzi na pytania. Wytrzymali tę próbę z kamiennymi twarzami. – Dobra, wezmę tą mirrę i już.
– Dobrze – Baltazar odetchnął z ulgą. – Zatem ruszamy jutro o świcie.
Dwaj Magowie potruchtali czym prędzej pustą uliczką, oglądając się i kiwając uspokajająco do Kaspra. Ten odprowadził ich wzrokiem, po czym podrapał się po głowie, ściągając z uszu resztki pajęczyny.
Jeśli nie oni skradli te zioła, to kto? – pomyślał zrezygnowany. – Dżin je porwał i cisnął jakimś nieszczęśnikom do juków? – roześmiał się głośno, tak niedorzeczna, ale jednocześnie zabawna była ta myśl. Po chwili spo
ważniał. – A jeśli… hm…


Dwa tygodnie. Dwa tygodnie użerania się z siostrą, której ciało zasiedlił Jam. Mariusz stał zmarznięty przed toi-toiem, porzuconym nieopodal rozkopanego placu budowy. Jakimś cudem udało mu się nauczyć tłustego jamnika, nienawykłego do żadnego wysiłku, korzystania z tej prowizorycznej ubikacji. O dziwo, Jam bardzo szybko opanował używanie ludzkich rąk i nawilżanego papieru toaletowego, ale za nic na świecie nie chciał załatwiać się w domu. Zresztą w mieszkaniu siedział głównie przypięty do smyczy za tylną szlufkę od dżinsów, bo nowa umiejętność władania kończynami przednimi doprowadziła do prawdziwego armagedonu. Wszędzie walały się papiery, chusteczki higieniczne, paczki po ciastach i cukierkach, a nawet folia aluminiowa z czekolady, którą w ostatniej chwili udało mu się wyrwać jamnikowi z ust Alicji. Trochę obawiał się o stan jej uzębienia, bo Jam bezustannie coś gryzł, nie zważając na nowe, porcelanowe licówki na sześciu przednich górnych zębach. Już nie są białe jak u Krzysia Ibisza, zaśmiał się w duchu, przypominając sobie umazaną gotowanymi buraczkami twarz siostry.

Zadrżał z zimna. Stroje jego żony pozostawiały wiele do życzenia, jeśli chodzi o ochronę termiczną ciała zimą. Wszystkie spodnie, jakie udało mu się przywieźć z domu, były albo za cienkie, albo za ciasne. Zachodził w głowę, jakim cudem wytrzymywała w tak ściśle przylegających do brzucha rurkach. Kiedy siadał do kolacji, musiał rozsuwać zamek. No i trzeba było wyruszać do toalety z zapasem kilku minut, bo czas potrzebny na ściągnięcie spodni był zdecydowanie zbyt długi. Pewnie wygodniej byłoby w spódnicy; znalazł nawet taką jakby z wełny, ale czuł się w niej mało komfortowo. Gryzła w tyłek, była nierówna, a w pasie miała coś, co przypominało golf, w dodatku za ciasny. Zniechęcony pozostał przy dwóch parach spodni, które zabrał z ich mieszkania. Drugiej wyprawy postanowił nie ryzykować, bo rozmowa z panią Barbarą z parteru przypominała wycieczkę po polu minowym. Jeśli miałby raz jeszcze trafić w szpony tego wścibskiego babska, to woli chodzić z gołym tyłkiem.

Strząsnął dokładnie śnieg z brązowych botków i wszedł do mieszkania. Przy drzwiach powitała go Iwonka, okrążając kilkakrotnie i sprawdzając stan swoich nowych butów marki Pinko, zakupionych specjalnie na święta. Miauknęła oskarżycielsko i wbiła w niego swoje mordercze spojrzenie. W takich chwilach żałował, że nie jest jak matka Meridy Walecznej, zamieniona w niedźwiedzia i powoli tracąca ludzką pamięć. Przynajmniej głupimi ciuchami nie musiałby się przejmować.
– Synku? – zapytała płaczliwym głosem Pelagia i otarła łzy z twarzy Tadeusza. – I jak tam Alusia, radzi sobie?
– Tak mamo, nie martw się – chciał przytulić matkę, ale na widok ojca jakoś automatycznie się powstrzymał. W końcu ze starym głównie siłowali się na rękę i łowili ryby, żadnych tam uścisków nie pamiętał, czasem tylko pełne uznania poklepanie po plecach.
– A wiesz Mariuszku, trzeba chyba coś z Geraltem zrobić.
– Czemu? – rozejrzał się w poszukiwaniu kakadu, której coraz bardziej i szczerze nie znosił. Rozważał nawet oddanie jej do schroniska dla zwierząt, ale powstrzymywała go myśl, że w tej postaci jest to raczej niemożliwe. Parsknął śmiechem na myśl, jak maszerując w złotym płaszczyku Iwonki wkracza do schroniska, ciągnąc za rękę dorosłego, postawnego faceta, marszczącego głupkowato czoło i wołającego co chwilę „kurrrwamać”. Zamknęliby mnie do czubków, na bank, pomyślał, a później odetchnął z ulgą, że Iwonka siedzi w ciele kota. Kto wie, co by zrobiła będąc którymś z pozostałych członków rodziny. Kochał swoją żonę, ale czasem miał wrażenie, że ona jego nie do końca; raczej posiada, niż darzy głębokim uczuciem. Odwrócił się, czując wzrok wbity w plecy. Iwona gapiła się na niego bez przerwy, bijąc ogonem o boki.
– Co tam, kotku? – uśmiechnął się i mrugnął okiem, z którego udało mu się już wyrwać większość sztucznych rzęs. Iwonka zasyczała z wściekłością. Jeśli kiedykolwiek wrócą do swoich właściwych ciał, jego małżeństwo raczej tego nie przetrwa.
– Mariuszku, Geralt – przypomniała Pelagia i kichnęła. A potem znowu i znowu. – Jak ja nienawidzę tego ojcowego kichania! – wrzasnęła i otarła chusteczką nos. Jam wyrwał jej zwitek z rąk i wsadził do ust Alicji.
– Zaraz się zrzygam – jęknął Mariusz i odwrócił się do kotki. – Co znowu?
Iwona wyprostowała ogon i pomaszerowała prosto do psiego posłanka. Spała w nim mała Kasia, zwinięta w kłębuszek, z podkulonym ogonkiem, pochrapująca cicho. – Śpi. I co? – zwrócił się do żony. Kotka pokazała łapką na pyszczek. – Jak ma jeść, jak śpi? – zdenerwował się.
Znów pokazała na pyszczek i stając na tylnych łapkach wskazała drzwi do kuchni.