– Nie denerwuj mnie, bo cię oddam jakiejś starej babie – warknął do żony, ale ta tylko prychnęła. Westchnął rozdzierająco i poszedł do kuchni. Zrobił sobie kilka kanapek z szynką i żółtym serem, którego cieniutkich plasterków nijak nie mógł podnieść z deski do krojenia, ponieważ palce Iwonki zakończone były wymalowanymi na czerwono tipsami. Nie tipsami, przypomniało mu się, hybrydami. Chyba. Do tej pory hybryda kojarzyła mu się głównie z Toyotą, ale musiał zmienić postrzeganie rzeczywistości. W dodatku te straszne, grube pazury były ohydne w smaku i nijak nie dało się ich obgryzać. Trudno, przynajmniej może teraz, po latach walki, przestanie w końcu to robić.
– Dobra, teraz kaszka dla Kasi – zagotował wodę i nasypał proszku do miseczki. W sumie nie wiedział, czy to na pewno dobry pomysł, żeby Jam jadł kaszkę, skoro całe życie rodzice kupowali mu karmę bezzbożową, żeby nie miał uczulenia. A skoro Kasia zasiedla jego ciało, to chyba powinna przestawić się na inną dietę. Tylko jak przekonać trzylatkę, żeby jadła psie chrupki?
– A dobra, kaszka i kanapka z szynką. To obojgu dobrze zrobi.
Nałożył kanapki na talerz. Jedną pokroił w kawałki i położył obok posłanka psa. Potem poszedł do salonu w poszukiwaniu babci Zosi, której pomarszczone ciało zamieszkiwała teraz kocica. Ją też trzeba było nakarmić i ona też nie mogła jeść suchej karmy. Bezzębne dziąsła staruszki zdecydowanie nie nadawały się do żucia twardych jak kamienie „krokiecików”.
Z pokoju wiało chłodem, bo drzwi od balkonu były uchylone. Zdębiał ze zgrozy i rzucił się do okien, odgarniając firanki. Na zewnątrz Pelagia walczyła z dwójką zwierzaków zamkniętych w ludzkich ciałach. Trzymała mocno za rękę babcię Zosię, która miauczała wściekle i wyrywała się, chcąc wyraźnie wskoczyć na parapet. Upadek na oblodzoną podłogę skończyłby się zapewne połamaniem większości zaatakowanych osteoporozą kości. Z drugiej strony stał Geralt, młócąc powietrze jego własnymi rękami i odwracając się co chwilę, by skubnąć ucho swojego ukochanego pana.
– Ta głupia papuga ugryzła mnie do krwi – poskarżyła się Pelagia, masując obolałe miejsce. -Dobrze, że cię odepchnęłam, bo byś tymi zębiskami je odgryzł i jak by ojciec chodził bez ucha?
– Mamo, przecież wiesz, że to nie ja , tylko to ptaszysko. Już dawno mówiłem, że jest zbyt agresywne i włazi ojcu na głowę. Do środka, szybko, bo mróz – wepchnął ich rękami Iwonki do mieszkania, bo katem oka zauważył sąsiada wracającego ze sklepu. – A gdzie jest tata?
– Śpi – zapłakała Pelagia i otarła oczy małżonka rękawem jego koszuli. – Odkąd siedzi w tej papudze, śpi calutki czas. Nic nie mówi… Jakby człowiek z niego uciekł. Czy to możliwe? – zapytała nagle trwożliwie.
– Niestety nie – mruknął, patrząc na białą kotkę mierzącą go wzrokiem. – To chyba tak nie działa, niestety. A Alicja? Gdzie ona się podziewa, mogłaby trochę pomóc.
– Przywiązałam ją do kaloryfera.
– Mamo, ale ja pytam o Alicję, a nie o jej powłokę.
Pelagia złapała się za twarz męża i znowu zaczęła płakać. Chyba tego na dłuższą metę nie zniosę, pomyślał Mariusz. Widok płaczącego ojca wprawiał go za każdym razem w pomieszanie i zażenowanie. Tłumaczenie sobie, że tak naprawdę płacze matka, niewiele pomagał.
– To gdzie się podziewa moja siostrzyczka? – zapytał, by odwrócić uwagę Pelagii.
– Jest w mieszkaniu pana Waldemara – załkała kobieta. – Razem ze mną. Nie mogłam na siebie patrzeć – wyszeptała i znów podniosła chusteczkę do oczu.
Mariusz pokiwał głową ze zrozumieniem. Jego matka, ostoja spokoju i obrończyni tradycji, nie odnalazła się zupełnie w nowej sytuacji. Właściwie była na skraju szaleństwa. Unieruchomiona w ciele cierpiącego na artretyzm Tadeusza, nie mogła biegać i krzątać się, załatwiając za wszystkich ich sprawy. Co chwilę ogarniała ją senność powodowana cukrzycą, a drzemki przerywały ataki nieposkromionego kichania, czego bardzo się wstydziła. W dodatku pan Waldemar, zasiedlający jej niezwykle żywotne ciało, nie robił sobie nic z uwag dotyczących dbania o cerę, fryzurę i strój. Jadł byle co, wycierał ręce o pogniecione spódnice i wciąż dotykał włosów. O wizytach w toalecie Pelagia wolałaby zapomnieć na zawsze. Otrząsnęła się na samą myśl.
– Alicja radzi sobie całkiem dobrze – powiedziała słabo. – Bardzo jej się spodobał księgozbiór pana Waldemara, siedzą sobie teraz razem i dyskutują o literaturze. Przynajmniej spędza ze mną więcej czasu. Znaczy z moim ciałem – rozpłakała się ponownie.
– Tak, ona zawsze była trochę dziwna – podsumował Mariusz. – Znaczy nietypowa taka – poprawił się szybko, bo nie chciał robić matce przykrości.
– Pelcia! Pelcia! – dobiegł ich z kuchni głos małej Kasi, w której zamieszkała babcia Zosia. – Pelcia, gdzie jesteś?
– Idę, Kasieńko – odkrzyknęła Pelagia. – Znaczy mamo! Boże, kiedy to się skończy?! – rzuciła do syna i zakryła usta.
– Pójdę z tobą – Mariusz podał matce wypielęgnowaną dłoń. Pelagia ścisnęła ją mocno, aż jęknął, kiedy pierścionek z brylantem wbił mu się boleśnie w palce.
Weszli do kuchni. Babcia Zosia siedziała przy stole, na którym walały się resztki kanapek, pokruszone ciastka i nadgryziony banan. Na środku, w wielkiej złotawej kałuży stał kieliszek, wypełniony nalewką sosnową. Zofia klęczała na krześle, trzymając w pulchnej, dziecięcej rączce papierosa wsadzonego w szklaną lufkę.
-Nie maś, kochanieńka, ognia? – zapytała i wyszczerzyła drobne ząbki w rozbrajającym uśmiechu.
Zapadł wieczór. Mariusz klapnął ciężko w fotelu i skrzywił się, bo pasek od spodni wbił mu się w nabrzmiały brzuch. Coś było nie tak; czuł ciągnięcie w okolicach pęcherza i skurcz, jakby nadciągała biegunka. Poprawił poduszkę spuchniętymi palcami i westchnął. Zerknął na pufę, na której leżała Iwonka. Zwinięta w kłębek wyglądała jakby spała, ale po jej pyszczku błąkał się pełen satysfakcji uśmieszek. Co to kocisko znowu knuje, pomyślał i zreflektował się nagle, bo w końcu to jednak była jego żona.
Rozejrzał się po pokoju. Ojciec, zabezpieczony poduszkami, spał na kanapie, podnosząc od czasu do czasu biały czub. Tuż obok niego udało się usadzić Geralta, którego dla bezpieczeństwa własnego i innych przywiązali do drewnianej nogi od łóżka. Przy okazji Mariusz odkrył, że nie zmieniał skarpetek od dwóch tygodni i to nie był dobry pomysł.
Jama przywiązali do kaloryfera za pomocą smyczy, dopiętej do szlufki ulubionych dżinsów Alicji.
Mała Kasia spała grzecznie w sztruksowym, psim posłanku.
Babcię Zosię uśpili ciepłym mlekiem i położyli do łóżeczka.
Pearl zawinęli szczelnie w śpiwór, zabezpieczony dodatkowo taśmą pakową na wypadek, gdyby chciała w nocy skakać po meblach.
Pelagia po długim, wieczornych pochlipywaniu, usnęła w Tadeuszu i jego ulubionym fotelu. Wcześniej zażądała, aby Waldemar przyszedł z jej ciałem do jej łóżka.
– No – powiedziała Alicja, podpierając się pod pulchne boki pana Waldemara. – To chyba możemy iść spać, co nie?
– No – mruknął Mariusz. – A rano wstaniemy i wszystko będzie jak zwykle.
– To byłby cud – zauważyła Alicja. – Ale w sumie, czemu nie miałby się zdarzyć.
Magowie wędrowali dniem i nocą, kierowani jasno świecącą gwiazdą. Kasper miał już serdecznie dość wielbłąda, który śmierdział gorzej niż wszystko, co dane mu wąchać dotychczas.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił w końcu Baltazar, wskazując nikły blask bijący z drzwi maleńkiej stajenki. – To tu. Milczeli przez chwilę, zastanawiając się nad złożonością wszechświata. Potem każdy sięgnął do juków i wyciągnęli to, co przywieźli w darze. Złoto, kadzidło i mirrę.

